Nowa era nauki: Mikro-certyfikaty kontra tradycyjne dyplomy
Kiedyś przepustką do dobrej pracy był dyplom uczelni wyższej. Dziś, zwłaszcza w branżach kreatywnych i tech, ten model szybko traci na znaczeniu. Coraz więcej specjalistów zamiast pięcioletnich studiów wybiera krótkie, intensywne kursy online kończące się mikro-certyfikatami. Platformy takie jak Coursera, Udacity czy nawet polski Navoica odnotowują rekordowe wzrosty użytkowników. Dlaczego? Bo w świecie, gdzie narzędzia projektowe i języki programowania zmieniają się co kilka miesięcy, nikt nie ma czasu na wieloletnie kształcenie w nieaktualnej już wiedzy.
Weźmy przykład z branży UX Design. Jeszcze 5 lat temu Adobe XD było niszowym narzędziem, dziś – standardem rynkowym. Tradycyjne uczelnie często aktualizują programy raz na kilka lat, podczas gdy kurs online potrafi wprowadzić nowy moduł w ciągu tygodnia od premiery aktualizacji. To różnica, która decyduje o zatrudnieniu. W naszej agencji digitalowej patrzymy na portfolio i konkretne certyfikaty, nie na kierunek studiów – przyznaje w rozmowie Katarzyna Nowak, dyrektor kreatywna w warszawskim startupie techowym.
Kariera na szybkich obrotach: jak mikro-certyfikaty zmieniają rynek?
Specjaliści HR w tech firmach coraz częściej przyznają, że podczas rekrutacji zwracają uwagę na tzw. skill-based hiring. Mikro-certyfikaty świetnie wpisują się w ten trend. Kandydat pokazuje nie tylko, że posiada dane umiejętności, ale że na bieżąco inwestuje w rozwój. Platformy często współpracują z firmami – np. Google Certificates czy AWS Training – przez co ich programy są niemal szyte na miarę potrzeb rynku. Efekt? Absolwenci takich kursów są gotowi do użycia od pierwszego dnia pracy.
Ale nie wszystko wygląda różowo. W Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że prawdziwa wiedza wymaga lat nauki. Spotykam się z sytuacjami, gdzie klient prosi o 'prawdziwego grafika z dyplomem’, mimo że kandydat ma certyfikaty z pięciu specjalistycznych kursów i lepsze portfolio – mówi Marek Kowalski, rekruter w branży gamingowej. Problemem bywa też nadmiar ofert – rynek mikro-certyfikatów zaczyna być przesycony, a niektóre kursy oferują wiedzę powierzchowną za wysoką cenę.
Przyszłość czy chwilowa moda? Wyzwania mikro-certyfikacji
Największym wyzwaniem pozostaje standaryzacja. Obecnie każda platforma ma własny system certyfikacji – brakuje ogólnobranżowych ram jakości. W odpowiedzi na to powstają inicjatywy takie jak Credly czy Open Badges, próbujące stworzyć uniwersalny system weryfikacji umiejętności. Tylko czy pracodawcy w ogóle znają te standardy? W ankiecie przeprowadzonej wśród 200 polskich firm IT okazało się, że 70% menedżerów nigdy nie słyszało o Open Badges.
Mimo tych wyzwań trend wydaje się nieodwracalny. Nawet tradycyjne uczelnie zaczynają oferować mikro-certyfikaty – Uniwersytet Warszawski uruchomił niedawno program specjalistycznych kursów we współpracy z Microsoft. Kluczowe wydaje się znalezienie złotego środka – systemu, który zachowa elastyczność krótkich form, ale zapewni też odpowiedni poziom merytoryczny. Bo jedno jest pewne: w erze ciągłej digitalizacji, nauka przez całe życie przestała być modnym hasłem, a stała się koniecznością.
Czy warto więc inwestować w mikro-certyfikaty? Wszystko zależy od branży i konkretnej ścieżki kariery. W digital marketingu czy programowaniu mogą być przepustką do pierwszej pracy szybciej niż studia. W bardziej tradycyjnych sektorach lepiej traktować je jako uzupełnienie wykształcenia. Najważniejsze to wybierać sprawdzone programy i pamiętać, że żaden certyfikat nie zastąpi prawdziwych umiejętności – bo w końcu to portfolio i efekty pracy mówią najwięcej o kompetencjach.